sobota, 2 stycznia 2016

Rozdział 14 - Suche rękawy.

Ranek. Cholerny ranek. Ten znienawidzony, przebrzydły, okropny, zwiastujący kolejny beznadziejny dzień poranek.

Dziś był inny. Obudziłem się, można powiedzieć, wyspany i zadowolony z własnego życia. Szczerze? Czułem się jak co najmniej porządnie ujarany. Miałem ochotę zejść na śniadanie, a wieczorem zrobić coś totalnie odjechanego. Zakochałem się? Nie bądźmy tacy banalni... Ja po prostu poczułem zbliżający się weekend, który miałem zamiar z kimś przyjemnie spędzić.

- Blaise, skarbie, kochanie, misiu mój!

Czarny odwrócił się wręcz ze strachem w moją stronę. Przerażony patrzył jak się śmiałem i z niedowierzaniem podszedł bliżej.

- Coo...?!... Coo ona ci zrobiłaa?

- Oj, przestań. To cudowny dzień, który trzeba odpowiednio uczcić, więc po śniadaniu zrywamy się i...

- Powoli, Smoku... Ja nigdzie się nie zerwę, bo twój tatuś pojutrze wpada do moich rodziców, a ja się staram o ferie na Hawajach. Przykro mi, słoneczko, nie tym razem.

Wypuściłem z poirytowaniem powietrze. A miało być tak pięknie...

- To może przynajmniej pójdziemy na spacer do lasu wieczorem?...

- Jasne... Draco! No nie obrażaj się!

- Ale wszystko ok. Do wieczora...

Całe szczęście ze mnie wyparowało, a gdy wchodziłem do Wielkiej Sali na śniadanie, czułem się jak postać z kreskówki, nad którą bez przerwy wisi deszczowa chmura. Do nikogo się nie odzywałem, jedynie lekki uśmiech spowodowany wbiegnięciem spóźnionej Luny potwierdził, że jeszcze nie zamieniłem się w bezdusznego zombie.
Chyba...
No raczej...
Z resztą...
Nie wiem.

***

Krok. Krok. Krok. Jeden za drugim. Coraz bardziej zagłębialiśmy się w ciemność, a towarzyszyły nam jedynie dziwne skrzeki trzaski i pohukiwania. Cały urok lasu. Sam nie wiem czy nie chcieliśmy psuć tej atmosfery, czy po prostu żaden z nas nie wiedział jak zacząć rozmowę. Po mniej więcej godzinie spaceru gęstwina zaczęła się rozrzedzać, a światło księżyca  wyostrzyło zarysy drzew. W końcu stanęliśmy. Znaleźliśmy się na niewielkiej polanie zakończonej urwiskiem. To właśnie mój idealny, szalony wieczór.
Usiadłem na brzegu klifu, a tuż obok pojawił się Blaise. Spoglądałem to na księżyc, to na niego, lub wpatrywałem się w rwącą rzekę u stóp skalnej ściany. Zawiał chłodny wiatr, który dobitnie przypomniał o zbliżającej się powoli zimie.

- Dawno nie mieliśmy takiej ponurej randki - mruknął z przekąsem.

On. Ten. Tylko ten. Ten, który wie o mnie wszystko. I do tego mnie lubi. Cud, haha.

On jest moim cudownym, Cudownym aniołem. I jest ze mną. I mnie nie zostawi. Wysłucha. Pieprzone ciasteczko czekoladowe. A ja jestem jego mlekiem. Jeżeli ktoś kiedykolwiek zwątpił w to, że na świecie istnieje osoba dla niego przeznaczona - ja mogę rozwiać wszystkie wątpliwości. Gdyby nie on siedziałbym teraz w Azkabanie, po kolejnej nie udanej próbie samobójczej, płacząc w swój rękaw. A dzięki niemu... Dzięki Blaise'owi... Mojemu Blaise'owi...
To dzięki niemu mam suche rękawy.

- Boję się - wyszeptałem i czując na sobie pytający wzrok kontynuowałem. - Boję się, że się w niej zakocham. I będę z nią. A jak z nią będę, to przecież będę jej mówił wszystko. A ja nie mogę mówić wszystkiego, bo ją wystraszę. Przecież wiesz, że nie mogę. Jak długo mógłbym ją okłamywać skoro ją będę kochał?...

- Skoro już zdecydowałeś się zakochać... No... A może zrozumie?

- Jasne, że zrozumie. Jest taka kochana. Ale jest też delikatna. Bardzo... Jakbym jej powiedział, to nie zostałoby mi nic innego jak czekać na : kocham cię, ale za bardzo boję się cię stracić, bla bla bla, żegnaj. Nie chcę...

Poczułem wręcz zastygające powietrze. Cisza przed burzą.
Wybuchł.

- JAK BYŚ SIĘ KURWA NIE TRUŁ, NIE CIĄŁ, NIE WIESZAŁ I CHUJ WIE CO JESZCZE TO BYŚ NIE MIAŁ TAKICH PROBLEMÓW, KRETYNIE!

Szybko wstał i zaczął iść w stronę powrotną. Podbiegłem do niego.

- Ej! Co ci odpierdoliło?!

- Fajnie, że zauważyłeś, że Luna się może wystraszyć. To może jeszcze pomyśl jak ja się czuję! Wiesz jak to jest budzić się spoconym w środku nocy, tylko po to, żeby zajrzeć do twojego pokoju czy przypadkiem nie miałeś akurat ochoty się powiesić! Każdej jebanej nocy od kiedy tu jesteśmy. KAŻDEJ! Więc z łaski swojej paniczu Malfoy, wróć do żywych.

Przyspieszył. Ja zostałem. Nie mogłem się poruszyć. Struny głosowe stanęły mi dęba, a ja sam zacząłem się trząść. To z zimna. Z zimna. Tylko z zimnnaa... Bo ja niee płaczę. Ja już nie...
Upadłem na kolana i zacząłem ryczeć jak dziecko. Łzy miarowo spływały po policzkach. Schowałem twarz w dłoniach i usłyszałem, że wrócił do mnie. Postawił mnie i przytulił. I staliśmy tak. A on szeptał, że przeprasza, że już jest dobrze. Że to było dawno. I przecież się nie powtórzy.

Mój oddech się powoli uspokajał, a wszystkie łzy zdążyły wsiąknąć w bluzę Blaise'a.
A moje rękawy pozostały suche.

1 komentarz:

  1. Jeju ten blog jest inspirujacy i cudowny! Ten rozdzial mi mega przypadl do gustu! Czekam na nowee!

    OdpowiedzUsuń